Piotr Ćwielong: „Trafiłem tu na dobrych ludzi. Nie wypadało stwarzać problemów”
– Musisz wiedzieć czego chcesz i dawać z siebie sto procent, by to osiągnąć. Możesz oszukać wszystkich wkoło, ale siebie nie oszukasz – mówi Piotr Ćwielong. Mistrz Polski z Wisłą Kraków i Śląskiem Wrocław, były zawodnik niemieckiego VfL Bochum, przez lata kluczowy piłkarz chorzowskiego Ruchu opowiada o tym, jak zanim zrobił karierę w dorosłym futbolu, przez lata trenował w barwach Stadionu Śląskiego.
Przygotowując się do tej rozmowy niemal od każdego słyszałem, że od pierwszego treningu w Stadionie Śląskim widać było, że masz duży talent.
Trafiłem do Stadionu przez kumpla, z którym chodziłem do klasy. Pojechaliśmy do klubu – on rocznik 1985, ja 1986 – i od razu trafiliśmy na sparing z rocznikiem 1984. Trenerem był Andrzej Wolak. Zapytał na jakiej gram pozycji, powiedziałem bez zastanowienia, że w ataku. Byłem najmniejszy w drużynie. Wszedłem w drugiej połowie, strzeliłem bramkę i trochę „kręciłem” starszymi rywalami. Zostałem, szybko zacząłem grać ze starszymi o rok lub dwa rocznikami.
Ile miałeś lat, kiedy pierwszy raz pojawiłeś się na treningu?
Pierwszą kartę zawodnika mam z roku 1993. Wychodzi na to, że siedem. Byłem już chyba w 2 klasie podstawówki.
Chyba byłeś odważnym 7-latkiem, jeśli na pierwszy trening przyjechałeś bez opiekuna?
Ani moja mama, ani ojczym nigdy nie byli na żadnym treningu. Może dlatego zostałem piłkarzem, że nie mieli wielkiego wpływu na to, co robiłem po lekcjach? Mam wrażenie, że teraz rodzice mocniej koncentrują się na sportowej przyszłości swoich dzieci, niż same dzieci. Wywierają presję, oczekują, że ich pociechy zostaną wielkimi piłkarzami. My na początku nie mieliśmy takiego ciśnienia, wcale nie myśleliśmy w taki sposób.
Po prostu lubiliście grać?
Prawdę mówiąc, większość umiejętności nabyłem na podwórku. Do Stadionu przyszedłem, bo chciałem po prostu grać w prawdziwych meczach. Uczyłem się od starszych kolegów z boiska szkolnego, zawsze rywalizowałem z większymi zawodnikami. To naprawdę sporo znaczyło. Z reguły nie grałem z rówieśnikami, boiska były zajęte przez starszych, ale ci zawsze dla mnie robili wyjątek i brali mnie do składu, bo wiedzieli, że coś potrafię.
Słyszałem, że dość szybko chciałeś zrezygnować z gry w piłkę, ale zmieniłeś decyzję po przypadkowym spotkaniu z trenerem Andrzejem Nieściorem?
To nie było tak, że chciałem zrezygnować z gry w piłkę, ale przestałem chodzić na zajęcia w Stadionie. Do dziś pamiętam trenera Nieściora, miał wtedy na sobie taką niebieską kurtkę. Zaczepił mnie w tramwaju z pytaniem, dlaczego przestałem pojawiać się na treningach. Namawiał mnie do powrotu. To były moje początki, podchodziłem do tego na luzie. Przestało mi się podobać w Stadionie, to zacząłem chodzić na treningi w Gońcu Górnośląskim, trafiłem też do Konstalu Chorzów. I tak sobie grałem, gdzie chciałem. Oczywiście na „lewych kartach”, czyli pod czyimś nazwiskiem. Jak już miałem te 10 lat, to sędziowie mnie rozpoznawali, więc ten proceder został ukrócony (śmiech).
Swoją drogą tramwaj był wtedy moim głównym środkiem transportu na Stadon. Przeważnie jeździliśmy na treningi tramwajem numer „11”. Startowaliśmy z przystanku przy ulicy 3 maja, wcześniej wsiadali koledzy z Chropaczowa i Pnioków. Czuliśmy się bezpieczniej i raźniej, bo przeież zwłaszcza zimą zajęcia kończyły się, gdy było już ciemno.
Jako chorzowianin z dużym talentem nie próbowałeś swoich sił w Ruchu?
Zawsze była taka możliwość. Regularnie grałem w zawodach szkolnych. W Chorzowie jako szkoła „38” byliśmy najlepsi, zawsze w finale trafialiśmy na Ruch. Trener Damian Łukasik zawsze namawiał: „Pepe, musisz do nas przejść, budujemy bardzo mocny zespół”. I faktycznie, w późniejszym czasie ściągnęli do siebie Tomka Foszmańczyka, Rafała Wawrzyńczoka, Ariela Lindnera – sami reprezentanci polskiej młodzieżówki. Ja byłem regularnie namawiany, ale jakoś nigdy nie miałem ochoty na zmiany. Słyszałem też, że miałbym szansę na grę w reprezentacji Śląska, bo ze Stadionu nigdy do niej nie trafiłem. Tyle, że jako dzieciak w ogóle nie miałem na to „ciśnienia”.
Podobno nie miałeś miejsca w reprezentacji Śląska ze względu na warunki fizyczne?
Tak, trener uważał że jestem za mały. Raz ściągnął na konsultację 24 zawodników, w tym mnie. Podzielił nas na dwie drużyny. Zagraliśmy między sobą, wygraliśmy 3:1, a ja strzeliłem dwie bramki i asystowałem przy trzeciej. Mimo to nie znalazłem się w kadrze na Mistrzostwa Polski, jechali za to ci, którzy grać w piłkę nie za bardzo umieli, ale byli wyrośnięci. Wtedy się do tego zraziłem i przestały mnie interesować powołania. Uznałem, że jeśli mam być piłkarzem, to muszę skupiać się na grze w klubie i kadra Śląska do niczego mi się nie przyda. Chyba miałem rację, bo ci, którzy wtedy byli zdaniem trenera lepsi, dzisiaj w piłkę nie grają.
Sam byłeś podobno bardzo pewny swoich umiejętności i na boisku nie miałeś kompleksów wobec żadnego rywala?
I przez to też byłem trudny dla kolegów. Obrywało im się za każde złe zagranie. Jako drużyna przeważnie jednak wygrywaliśmy. Mieliśmy w Stadionie świetny rocznik. Graliśmy w ogólnopolskich turniejach, gdzie często byliśmy na podium. Kilku kumpli zostało, do dziś spotykam się z trzema przyjaciółmi z ekipy „Zielonych”. Świetnie ten czas po latach wspominam.
Ciągle nie rozumiem, dlaczego nie chciałeś dać się namówić „Niebieskim”, których byłeś przecież kibicem?
Sam nie wiem. Chodziłem na mecze Ruchu na trybuny, najpierw z wujkiem, a po jego śmierci sam. Oglądałem Rowickiego, Wawrzyczka… Miałem swoje stałe miejsce. Wycinaliśmy z kartek takie konfetti, wyrzucaliśmy je w górę jak „Bizak” czy „Śrutek” strzelali bramki. Parę lat później spotkałem ich w tej samej szatni. Opowiadałem im o tym, mieliśmy z tego ubaw. Ale zanim to się stało, jako junior nie czułem potrzeby gry dla „Niebieskich”. Po pierwsze w Stadionie miałem dobrych kolegów, tworzyliśmy świetną grupę. Po drugie mieliśmy naprawdę solidną ekipę. Z reguły wygrywaliśmy ligę, a jak już trafialiśmy na Ruch, to graliśmy naprawdę dobre mecze. Przegrywaliśmy, ale te spotkania były dla nas najważniejsze w sezonie. Może była we mnie przekora i chęć udowodnienia, że z drużyną Stadionu jestem w stanie osiągnąć więcej, niż z budowaną z najlepszych chłopaków w regionie ekipą Ruchu?
Powiedziałeś, że na pierwszym trenigu zadeklarowałeś, że jesteś napastnikiem i… tak zostało. Zawsze grałeś z przodu?
Zawsze. Strzelałem dużo bramek i nikt mnie nie przestawiał. Graliśmy w ustawieniu 4-4-2, ja kręciłem się za wyższym kolegą, chociaż często sam zdobywałem gole z „główki”. „Napinaliśmy” się na Gwarka Zabrze z Łukaszem Piszczkiem w ataku. Parę razy wspominaliśmy potem z „Piszczem” tamte spotkania. Pamiętam, że już w katogorii juniorów starszych, w której zabrzanie byli Mistrzem Polski, przegraliśmy z nimi 1:2. Zagraliśmy jednak dobre spotkanie. Zgłosił się do mnie jeden z menadżerów. Pojechałem na testy do Zagłębia Lubin, choć już wtedy stawało się jasne, że będę piłkarzem dorosłego Ruchu Chorzów.
Masz jakieś jedno wspomnienie, które od razu kojarzy ci się z czasami Stadionu Śląskiego?
Mam stąd mnóstwo świetnych wspomnień. Do głowy przychodzi mi wyjazd na turniej do Francji. Spotkaliśmy się tam z miejscowymi ekipami, byli też rywale z USA i paru innych krajów. Zaszliśmy wtedy do finału, nie kojarzę, czy go wygraliśmy, czy nie. Z ośmioma golami zostałem królem strzelców całych zawodów i… nic za to nie dostałem! A ja skrupulatnie zbierałem wszystkie trofea. Często zdarzało mi się zostawać królem strzelców albo najlepszym zawodnikiem danego turnieju, więc zawsze przywoziłem jakieś statuetki, czy puchary. Do dziś mam to wszystko na strychu. A z tej Francji nie przywiozłem nic (śmiech).
W jednym z wywiadów czytałem, że miałeś okres, w którym mogłeś wpakować się w różne kłopoty i nie należałeś do „najgrzeczniejszych”. Tymczasem w klubie nie stwarzałeś podobno żadnych kłopotów?
Tak było. Może trochę dlatego, że nigdy nie przelewało nam się w domu. Nie miałem pieniędzy na żadne składki, wyjazdy… I zawsze wyciągano do mnie rękę. Jak nie miałem, nie musiałem płacić. Pomagano mi, opłacano za mnie obozy. Mówiłem, że nie mogę jechać, bo naprawdę nie mam za co, po trzech dniach dowiadywałem się, że wszystko mam opłacone i mogę wsiadać do autokaru. Jasne, że wyróżniałem się na boisku, robiłem na nim różnicę, byłem dla klubu ważny. Ale przede wszystkim trafiłem tu na dobrych ludzi. Nie wypadało mi stwarzać problemów. Poza tym nie widziałem świata prócz piłki. Nie pamiętam, bym dojrzewając miał inny pomysł na zajęcie w dorosłym życiu. Jedna z nauczycielek mówiła mi: „Ucz się, bo granie w piłkę chleba ci nie da”. A ja zawsze swoje. Moi koledzy z klasy potwierdziliby ci, że w zeszytach ćwiczyłem podpis i mówiłem, że tak będzie wyglądał mój autograf. Rozdawałem i śmiałem się: „weź, bo potem już nie dostaniesz”. Zawsze podpisywałem się „Pepe”. Cel miałem jasny, i chociaż na co dzień nie byłem święty, w klubie zawsze dawałem z siebie wszystko.
Niemal do końca wieku juniora grałeś w Stadionie Śląskim. Ale sam wspomniałeś, że byłeś sprawdzany przez Zagłębie Lubin. Nigdy nie chciałeś odchodzić z Chorzowa?
To była już końcówka mojego grania dla „Zielonych”. Skautom Zagłębia wpadłem w oko po wspomnianym meczu z Gwarkiem. W Lubinie byłem tydzień. W tym samym czasie przychodził tam Sławek Pach. W pokoju byłem z Łukaszem Jeleniem, bratem Irka. Codziennie w ramach testów graliśmy przeciwko pierwszej drużynie Zagłębia. Chcieli mnie zostawić, miałem trenować z I-ligowym zespołem, ale grać w rezerwach. Wiedziałem jednak, że mam jeszcze przed sobą sparing w barwach Ruchu Chorzów pod okiem trenera Jerzego Wyrobka. Wypadłem dobrze i wiedziałem, że wyląduję przy Cichej.
Dariusz Fornalak, który był wówczas drugim trenerem „Niebieskich” opowiadał, że dostałeś się do drużyny jako jedyny z kastingu, w którym udział wzięło około setki zawodników.
Z tego co wiem, Ruch i tak był do mnie już wcześniej przekonany. A ja jako kibic byłem na tym klubie wychowany. Miałem przyjemność trenowania i przebywania w szatni z zawodnikami, których wcześniej dopingowałem.
Mimo wszystko to pewnie był trudny krok dla 17-latka, który trafił do dorosłej szatni, z charyzmatycznymi i bardzo wymagającymi liderami w środku?
To był moment, w którym jako lider swojej drużyny trafiłem do miejsca, w którym piłkarsko byłem nikim. Musiałem budować swoją pozycję od zera. Starałem się pokazać na każdym treningu. Może dlatego jako jeden z niewielu młodych po pewnym czasie mogłem się w tej szatni odezwać, wtrącić się do dyskusji. Starsi wiedzieli, że pomagam na boisku i mogę mieć swoje zdanie. Z drugiej strony nie mieli ze mną problemu. Znałem swoje miejsce w hierarchii, nie miałem nic przeciwko pompowaniu piłek, czy noszeniu sprzętu. Przy Mariuszu Śrutwie czy Piotrku Mosórze człowiek nabierał charakteru.
Miałeś problem z przestawieniem się na grę przed dużą publicznością? Prosto ze żwiru na Stadionie Śląskim przeniosłeś się do gry o ligowe punkty dla drużyny z wielką legendą i rzeszą fanów.
Mnie to kręciło. Nawet w Stadionie lubiłem, kiedy przy linii było dużo rodziców. Chciałem wszystkim coś udowodnić, zwłaszcza tym, którzy lubili sobie na mnie ponarzekać. Poza tym miałem wielu znajomych w Chorzowie, wiedziałem, że oglądają mnie z trybun przy Cichej. Na mecz zapraszałem czasem i 20 osób – znajomych z klasy, z podwórka, przyszłych teściów.
Ruch, później Wisła Kraków, Śląsk Wrocław, VfL Bochum – zawsze trafiałeś do klubów z dużymi tradycjami i sporą presją. Masz na koncie tytuły Mistrza Polski, grę w reprezentacji. Co dał ci Stadion Śląski, co najmocniej przyczyniło się do późniejszych sukcesów?
Stadion dał mi pewność siebie. I jako klub i jako drużyna. Nigdy nie byłem kapitanem, ale wiem, że zawsze liczono się z moim zdaniem. A żeby osiągnąć sukces w piłce trzeba mieć zawziętość i charakter. Powtarzam to teraz mojemu synowi. Musisz wiedzieć czego chcesz i dawać z siebie sto procent, by to osiągnąć. Możesz oszukać wszystkich wkoło, ale siebie nie oszukasz.
Któremu pokoleniu łatwiej coś osiągnąć w piłce. Twojemu, czy twojego syna?
Dzisiaj jest pod pewnymi względami trudniej bo… dzieciom niczego nie brakuje. W moich czasach po prostu nic nie mieliśmy, chcieliśmy zmienić swoje życie. Przecież ja nie miałem nawet butów do grania. Grałem w dziurawych „cornerach”, które zszywałem sobie igłą i nitką, albo w jakichś pożyczonych. Tego impulsu, chęci do zmiany w życiu dzieciom może brakować. Poza tym uczyłem się gry na boisku szkolnym. Teraz jedynym właściwie miejscem, w którym można to robić jest zorganizowana akademia. Różnic między naszymi pokoleniami jest mnóstwo. Dzieci niby wszystko mają podane na tacy, ale mniej w tym wszystkim pasji. Narzędzi jest pełno, choćby w internecie. Można samemu ćwiczyć sztuczki, technikę, podpatrywać najlepszych. Co my mieliśmy? Pamiętam Mistrzostwa Świata 1998, oglądałem w akcji Brazylijczyka Ronaldo i biegłem na podwórko starać się go naśladować. Nikt mi nie kazał, nikt nie zmuszał.
Skoro już jesteśmy przy twoim synu – dlaczego zdecydowałeś się posłać Kacpra właśnie do Stadionu Śląskiego?
Przez to, że ja tu grałem i nigdy nie chciałem posłać go gdzie indziej. Miałem kontakt z prezesem Andrzejem Miłkowskim, po moim powrocie z Niemiec mówił, że rocznik 2007 prowadzi świetny, zdolny trener. Mowa o Bartku Stachowiaku. Teraz mogę przyznać, że on faktycznie może dużo w tym zawodzie osiągnąć. Jestem pewny, że nieraz obroni się swoją pracą.
Sam nie jesteś rodzicem, który żyje meczem syna, podpowiada mu w trakcie gry. Raczej po cichu, gdzieś za linią końcową…
Jeśli mam nagranie, to analizujemy sobie spokojnie jego mecze w domu. Podpowiadam wtedy, w którym momencie mógł się zachować lepiej, a w którym zrobił dobrze. Ale nigdy nie mówię mu co ma robić. Nigdy nie mówię, że musi być piłkarzem. Zawsze ma wybór, niech robi to, co da mu w życiu szczęście. Dziś kocha futbol, ale to, czy uda mu się osiągnąć suckes nie zależy ode mnie. Pomagam, ale nie wywieram presji.
Sam pomału wcielasz się w rolę trenera. To twój pomysł na przyszłość?
Lubię oglądać mecze, analizować je. Zaczęło się już w momencie, gdy trafiłem do Wisły Kraków. Robiłem wtedy notatki z treningów trenera Macieja Skorży, później robiłem to u każdego kolejnego szkoleniowca. Mam swoje doświadczenie z boiska, to może być moim atutem na ławce trenerskiej. Czuję grę, rozumiem co dzieje się na boisku, wiem jak tłumaczyć zawodnikowi pewne rzeczy i skąd biorą się jego błędy. Fajnie jest móc pokazać pewne sprawy na murawie, bo to buduje moją wiarygodność.
Rozmawiał: Łukasz Michalski